Refleksje na koniec sierpnia


Nie mogę powiedzieć, że rzeczy układają się po mojej myśli. Często jest dokładnie odwrotnie i dosłownie nic nie jest tak jak być powinno. Płynę z prądem i często bezwolnie poddaję się temu, co dzieje się w moim życiu, bo nie oczekuję, że przybierze ono nieoczekiwanie, samo z siebie inny obrót. Zawsze prowadziłam raczej asekuracyjny tryb życia, na który składały się powtarzalne czynności i jakieś moje smętne przemyślenia. W gimnazjum miałam świetną klasę, więc tam mogłam być sobą, nie bojąc się, że zostanę negatywnie oceniona. Śmiałam się, spontanicznie reagowałam i nikogo to nie dziwiło. Miałam z osobami z klasy masę zabawy: nie było w tej grupie chamstwa, a większość osób się wzajemnie lubiła. Nie było jakiejś wrogości ani nie zdarzały się przykre incydenty. Gimnazjum było więc pozytywnym okresem dla mnie, może poza tym, że problemy z matematyką napsuły mi już wtedy krwi. Mój brak głowy do przedmiotów ścisłych był dla mnie wręcz traumatyzujący - sam widok liczb i podejście do tablicy na matematyce wywoływało we mnie olbrzymi stres. Mało tego, jak tylko lekcja matmy miała się zacząć, ja już umierałam ze strachu. Chodziłam na niezliczone poprawki sprawdzianów, których i tak nie udawało mi się zaliczyć. Najbardziej oczywiście bałam się, że nie zdam do następnej klasy - wtedy to wydawało mi się najgorszą rzeczą, jaka mogła mnie spotkać. Perspektywa zmienia się z czasem - po drodze zadziało się więcej shitu, a jakoś trzeba było przetrwać. Lubiłam moje studia - naprawdę poszerzyły moje horyzonty i poznałam tam osoby, które podzielały moje zainteresowania, ale i ten pozytywny okres musiał się kiedyś skończyć.
Ten imponujący digital art (ten wcześniejszy, czarno-biały też) kojarzy mi się z pogrążonym w smutku Zenardem Sarresem - OC-kiem mojej przyjaciółki, więc pozwoliłam sobie wstawić tutaj tą ilustrację jako uzupełnienie tego, o czym będę pisać.

Przyszła choroba babci i pandemia koronawirusa, co uziemiło mnie w domu. Trudno jest patrzeć jak bliska osoba w wyniku Alzheimera traci swoją tożsamość i poczucie rzeczywistości. Obserwowanie jak babcia z dnia na dzień coraz bardziej się zatracała i stawała się coraz bardziej zależna od opieki rodziny bolało mnie, ale musiałam się z tym zmierzyć. W tym samym czasie, gdy zajmowałam się babcią, miałam jeszcze bardzo silną depresję, więc nawet trudniej było mi zmotywować się do zmiany mojego sposobu myślenia. Wtedy widziałam wszystko w czarnych barwach i trochę takiego pesymizmu zostało mi do teraz, bo czasem brakuje mi zwyczajnie powodów do cieszenia się. Pisanie i rysowanie są dla mnie dobrymi odskoczniami od rzeczywistości - udany rysunek potrafi dać satysfakcję (na chwilę). Chciałabym trochę poszerzyć swój lajf o nowe doświadczenia, ale to wymaga otwarcia się na ludzi, a ja nie umiem tego zrobić. Wiem, że bywam ekscentryczna i nie panuję nad niektórymi swoimi reakcjami np. potrafię się śmiać na tle nerwowym albo rzadko się odzywać. Nie wpasowuję się i dlatego, by oszczędzić sobie stresu, ograniczam interakcje społeczne. Nie wiem tylko jak długo będę w stanie to ciągnąć. Psycholog może mi doradzi, ale póki co moje spotkanie z nią nie odbyło się i muszę czekać kolejny miesiąc na następną wizytę.

Zawsze w swojej klatce... ale widocznie taka jest cena za życie w świecie wyobraźni... 

Wiem, że to może kwestia niefortunnego splotu wypadków, ale i tak czuję się trochę zignorowana. Nigdy zresztą nie miałam poczucia, że moje problemy są w jakikolwiek sposób ważne - często duszę je w sobie, bo nie wiem, co innego mogłabym zrobić. Nie jest łatwo, ale teraz przynajmniej moja depresja jest trochę stłumiona. Nie mam tego natłoku myśli - mogę się jakby wyłączyć i nie zastanawiać się nad tym, czego mi w życiu brakuje. Lepiej zresztą nie odmykać tej furtki - póki co muszę zepchnąć swoje problemy na dno świadomości i starać się nie załamać. Przyjaciółka ma dwie świnki morskie - wczoraj byłam z nią po nie w sklepie zoologicznym. Są słodkie i jeszcze takie malutkie... Rozumiem potrzebę Karoliny, by mieć zwierzaki, bo mi też zawsze budowanie relacji ze zwierzętami przynosiło ulgę w... różnych mentalnych stanach - tak to nazwijmy. Mam depresję właściwie mniej więcej od trzynastego roku życia - nazwijmy rzeczy po imieniu. Nie przystosowałam się też wystarczająco społecznie przez co pojawiła się u mnie social phobia (najmocniej uderzyła po skończeniu liceum). Negatywne doświadczenia wcześniej czy później odbijają się na psychice, ale próbuję sobie racjonalizować swoje problemy. Wiem, że nie na wszystkie z nich mam wpływ i że powinnam trochę pozytywniej myśleć o życiu. Póki co... swój świat, swoje kredki i nie dać się zwariować.

Brak komentarzy: